....................................
..........
List z Syberii
Zaczęło mnie mocno gryźć sumienie, że od tak dawna nie dawałem o sobie znaku życia. Ktoś nawet w liście zażartował, że może ta nowa placówka to dosłownie „zesłanie" i stąd moja cisza. Nic podobnego. Aby o wszystkim opowiedzieć - ad rem. Kwiecień był miesiącem pożegnania z Barnaułem i miejscową wspólnotą Od 23 zamieszkałem na probostwie w Bijsku. Może nie tak dosłownie, bo przygarnęli mnie do siebie parafianie, którym nie w smak były wizyty (po kilka dziennie) osób próbujących od poprzedniego właściciela wyegzekwować długi - i nie tylko. Stąd zamieszkałem w pobliżu swojej nowej siedziby, a w ciągu dnia dochodziłem remontować dom. Kościół w Polsce wspomina 23 kwietnia św. Wojciecha - misjonarza Prus. Tegoż dnia prosiłem Go o pomoc dla nowej misji na Ałtaju. A w niedzielę 25 poświęciłem największy pokój przeznaczając go na kaplicę. Na początku Mszy św. najmłodszy parafianin powiesił na ścianie przyszłego ołtarza duży krzyż. Widziałem wzruszenie w oczach tych, którzy przez tyle lat modlili się o „swoja" (tj. katolicką) świątynię w Bijsku. Od tego dnia można chyba mówić, że parafia została wskrzeszona. Ta pierwsza Msza św. była specyficzna. A właściwie trzeba powiedzieć, że otoczenie było specyficzne. Przybyłych prawie trzydziestu parafian rozgościło się na resztkach mebli pozostawionych przez poprzednika. Za ołtarz posłużył sfatygowany stół, któremu trzeba było wzmocnić gwoździami nogi, aby nie wywinął piruetu. Tylko słońce i kwiaty jakby się nie przejmowały widokiem odrapanych ścian i sterczących kabli po lampach. Remont to zawsze wielka niewiadoma. Zdawałoby się normalne ściany okazały się w wielu miejscach „nienormalne". Skrobiąc starą farbę (chyba z sześć warstw) czasem sypał się tzw. tynk z samej góry po podłogę. Na Syberii mówią „zdiełał co popało". I rzeczywiście tak było. Ubytki starego tynku mieszkańy uzupełniali hm, - przepraszam za szczerość - słomą przemieszaną z końskim łajnem. Swego czasu to był najbardziej dostępny materiał izolacyjny. Stąd pracy było bardzo wiele, aby doprowadzić dom do porządku. W dodatku jego nowe przeznaczenie wymagało solidnych rekonstrukcji. Był czas, kiedy wewnątrz chodziło się po desce, jak po moście nad przepaścią, bo nie było podłóg. Na początku maja z odsieczą remontową przyjechał do mnie z Polski szwagier - mąż młodszej że nie przeszkadzało codzienne zasłanianie łóżka siostry. Z Darkiem zamieszkaliśmy już „na plebani". Rad byłem, że się nie wystraszył owego pobojowiska i folią przed pyłem i kurzem. Oraz wieczorne jego „odkurzanie", aby w pościeli nie spać na piasku. Przez ten miesiąc prace bardzo się posunęły, bo szwagier okazał się dobrym specjalistą nie tylko budowlanym, ale także znawcą stolarki i urządzeń elektrycznych. Szkoda, że urlop pozwolił mu tylko na miesięczną zsyłkę. Pomoc w remoncie okazywali równocześnie sami parafianie. Jestem pełen podziwu dla p. Unikowskiej, która mimo swoich siedemdziesięciu wiosen chętnie przychodziła do „skrobania" ścian. Ci, którzy nie pomagali fizycznie, donosili zapasy kuchenne. Za ogród i sad odpowiedzialność wziął - nomen omen -Jagodziński, który podosadzał mi krzewy maliny i plantacje wiśni. Jednym z pierwszych zakupów były narzędzia ogrodnicze i długi szlauf do podlewania krzewów. Dzisiaj ogród i sad to kawałek raju. Codziennie chodzę jak osiołek między „owsem i sianem", podjadając malinę, agrest, porzeczkę, długą marchew (rosyjska odmiana dla piaszczystych ziem), ogórki, pomidory i naście innych warzyw. Pozwolono mi na ogrodzie posadzić osobiście „kartoszkę" (wszystko inne posadzili parafianie). Próbowałem sobie przypomnieć, jak to robiliśmy w rodzinnym domu 24 lata temu. Nawet jakoś poszło. Nie wiedziałem jednak, że tutejsze odmiany trzeba zakopywać w płytkich dołkach ze względu na krótki okres wegetacji. Moje ziemniaki będą późnojesienne. Może nawet bardzo późne...
Kaplica w Bijsku powoli zaczyna przyciągać nowych ludzi. Niemal każdego
tygodnia przychodzą zainteresowani duszpasterstwem Kościoła
Katolickiego. W większości są to potomkowie polskich zesłańców. Czasem
porzucam prace przy remoncie, aby usiąść pod jabłonią i posłuchać ich i
choć krótko porozmawiać. Jest już kilkanaście osób pragnących przyjąć
sakrament chrztu św. Mam nadzieję od września rozpocząć katechumenat.
Będzie on trwał przynajmniej do świąt wielkanocnych, aby dobrze nauczyć
wszystkich prawd wiary. Długi okres jest też potrzebny do tego, aby
zmienić nastawienie zainteresowanych. Bowiem dla wielu z nich chrzest
jest też zakończeniem życia sakramentalnego. W czasach, kiedy nie było
tu księży, pobożne panie chrzciły potajemnie dzieci. I na tym „życie
sakramentalne" się kończyło. Ten obraz pokutuje do dziś. Stąd
katechumenat to równocześnie próba pokazania, że sakrament chrztu św.
to brama do rozwijania swojej religijności. To próg, który trzeba
przekroczyć, a nie na którym wszystko się kończy. Równocześnie staram
się dowiadywać, gdzie w najbliższych wioskach żyją jeszcze Polacy,
Niemcy, Litwini. Czas bowiem i w nowych miejscach szukać to, „co
poginęło w domu" Pana. Już na mojej tajnej mapie misyjnej jest kilka
nowych kropeczek.
|